
STS KAPITAN BORCHARD
odcinek 3
STS Kapitan Borchardt
Mówi się często, że w życiu liczy się to, czego jeszcze nie zrobiłeś. Internet pełen jest tego typu porad, z którymi człowiek nie wie, co robić. Bezosobowe, banalne, skierowane do nikogo półprawdy sprowadzające ludzkie życie i ludzkie problemy do błahostek, które rzekomo może rozwiązać byle kwestia, byle fraza.
Pomyślałem sobie, że w życiu nigdy nie szorowałem kuchennych kotłów metrowej długości i z pewnością to doświadczenie zostanie ze mną na długo. Dlaczego by nie udzielać takich rad w Internecie? Np. ,,Jest Ci smutno, poszoruj sobie kocioł” albo ,,nie stój w miejscu, idź tam, gdzie się przydasz, do kuchni”.
Podczas 24 godzinnej wachty gospodarczej przygotowujemy i podajemy posiłki, robimy kawę, herbatę, a po wszystkim oczywiście sprzątamy. Mi przypadło tym razem zmywanie po obiedzie. Gdy sięgałem dna (chodzi oczywiście o kocioł) moja ręka zapadała się w tej czeluści aż po same ramię. Momentami wydawało mi się, że ją stracę. Na szczęście nad wszystkim czuwała nasza kuk Marzena. Osoba, której opisanie dostarczyłoby problemu niejednemu nobliście z literatury, gdyż musiałby zamknąć w słowa wrażenie wymykające się granicom każdego słownika. Nikomu nie trzeba tłumaczyć jak ważną postacią na pokładzie jest kuk, lecz Marzena to ktoś więcej niż kuk. Prawdziwa bogini kuchni, Hera pokładu, której każdy załogant oddaje niemal boską cześć. Uśmiechnięta od ucha do ucha, ciepła i życzliwa jak matka, która jednakowo potrafi przytulić i opierdolić, a wszystko to robi z gracją godną pozazdroszczenia.
Kiedy więc skończyłem swoją rzecz z kotłem i kiedy przestałem udawać, że ją kontynuuję, pamiętając słowa Bosmana o oszukiwaniu, do mycia dostałem jeszcze 2 patelnie, dwa garnki i około 40 talerzy, nie mówiąc o sztućcach, kubkach, paterach i tym podobnych utensyliach, bez których żaden posiłek i żaden żeglarz obejść się nie może.
Kambuz w ogóle zasługuje na osobny rozdział każdej opowieści o żeglarstwie. Magiczne miejsce, w którym powstaje karma dla żeglarskiej braci wypełniona po brzegi produktami, przyprawami, tysiącem pojemniczków, szafek i szuflad kryjących niezgłębione tajemnice kulinarnych osiągnięć Marzenki. To, co urzeka na żaglowcu to harmonia. Ten ład widoczny jest od samego początku. Od wierzchołków masztów po układ garnków i talerzy w kambuzie. Wszystko ma tu swoje miejsce i wreszcie rozumiem, dlaczego to takie ważne. Wydaję mi się nawet, że każdy garnek jest tu bardziej potrzebny niż ja, a na pewno częściej jest szorowany i ładniej pachnie.
Więc zejście z czterogodzinnej wachty nawigacyjnej prosto do ciepłej mesy , gdzie czeka gorąca herbata lub posiłek jest dla żeglarza czystą przyjemnością, tym bardziej że nie są to zwykłe posiłki. Kuchnia Marzenki to kuchnia wykwintna. Śniadanie dobierane z półmisków, świeże bagietki ( skąd ona je wzięła na morzu? Upiekła sama najprawdopodobniej), talerze różnych serów i wędlin, pieczone lub gotowane kiełbaski, jajka na różne sposoby, chleb razowy, pszenny lub bułeczki do wyboru. Gorąca herbata, do herbaty cytryna lub sok malinowy, cała paleta przypraw lub sosów do podkreślenia i tak wyszukanego smaku. I kiedy po śniadaniu z żalem opuszczasz mesę, by wrócić do pracy na pokładzie, Marzenka już myśli o obiedzie.
Tak, tak… żegnaj dieto, do zobaczenia w domu, nie będzie mi Ciebie brakowało. Obiad rozpoczyna gorąca, pyszna zupa, doprawiana na życzenie królową polskich przypraw – Maggi. Po niej na półmiskach wnoszone są tłuczone z masłem ziemniaczki posypane świeżym koperkiem, do tego rożne mięsa, codzienne inne, dla chętnych kasza lub ryż, sosy w sosjerkach, surówki i kompot z truskawek. Prawdziwy Kompot! Po obiedzie obowiązkowy podwieczorek: Bułeczka z dżemem własnej roboty, ciasto drożdżowe, szarlotka, owoc i obowiązkowa kawa. Kawa może być sypana lub rozpuszczalna, do kawy mleczko, cukier. Kolacja równie skromna: sałatka śledziowa, łazanki lub parówki, kanapeczki, tosty do tego fasolka po bretońsku i wiele innych niesamowitości, od których cierpi sumienie, maleje męskie ego, a rośnie brzuch i apetyt.
Tylko Kapitan Borchardt nic sobie z tego nie robił, odważnie prując dziobem prześcieradła fal.
Na żaglowcu czas płynie inaczej, ani wolniej, ani szybciej, po prostu inaczej. Upływ czasu mierzony jest kolejnymi uderzeniami w dzwon, rozpoczynasz wachtę, kończysz wachtę, pół szklanki pół godziny, szklanka godzina, zwrot, wpis do dziennika, pozycja, ciśnienie, statek, cisza, wszechogarniająca cisza nocnej wachty. Czasami wydaję się, że ta cisza jest gęsta i waży. Waży niewyobrażalnie dużo jakichś niezdefiniowanych jednostek morskich. Wtedy statek unosi się nad ciemną próżnią. Z wysokiej sterówki nie widać wody i ma się wrażenie, że żeglujemy w powietrzu ponad morzem, ponad światem gdzieś w ukochane przez żeglarzy zapomnienie.
Który oficer wypuścił dziewczynę na maszt z niesprawdzonymi szelkami!?
Nie może być, że o tym nie pamiętacie. To jest prawie 15 metrów wysokości do salingów. –
Zabrzmiał stanowczo głos Mateusza, naszego pokładowego mechanika. Młody, ale niesamowicie doświadczony żeglarz, który poznał każdą tajemnicę swojego statku. Cały czas mam przed oczami jego niewielka postać stojącą na lewej burcie. Zapatrzony w horyzont, pogrążony w swoich myślach, służący zawsze dobrą radą. Gdy zobaczyłem go pierwszy raz, zrozumiałem , że rejs żaglowcem to nie zabawa. Surowe spojrzenie i powaga od razu wzbudzały szacunek, a kiedy zabrał nas do maszynowni i pokazał serce tego olbrzyma wszyscy zrobili ze zdumienia wielkie oczy. 350 koni mechanicznych w wielkim, turbodoładowanym silniku Diesla. Wszystkie systemy sterowania, setki urządzeń, zaworów, przycisków, układy chłodzenia, agregaty, generatory, bojlery, pompy, 10940 litrów samego paliwa, układy zasilania statku i inne, których nazw nawet boję się wymieniać. Mateusz wszystko ma w małym paluszku i chętnie dzieli się tą wiedzą, nie traktując tych wiadomości jako sekretów dostępnych jedynie wtajemniczonym. Dzięki temu każdy mógł dowiedzieć się czegoś ciekawego i nie czuł się jak zbędny balast otoczony mechanizmami, których nie rozumie. Mateusz zna bardzo dobrze swój statek, ale daleki jest od dumnej pewności, że wie wszystko. Podkreśla, że żaglowiec potrafi czasem zaskoczyć nawet jego, a gdy go akurat nie ma na pokładzie, to pewnie siedzi w jakiejś dziurze, jak mówi, poznając statek jeszcze lepiej.
Dziesięć pompek oficerze – powiedział z uśmiechem. – I pamiętaj, że to nie może się powtórzyć!
Nawet nie musiał tego mówić. Każdy z nas już ochoczo wspinał się po linowej drabince w kierunku nieba, żeby spojrzeć z góry na pokład, a potem zatopić spojrzenie w horyzont, by choć raz poczuć się jak szybujący nad rozkołysanym morzem albatros.
To chyba najbardziej kocham w żeglarstwie. Tę wzniosłość, którą każdy może odczuć, ponieważ nie jest zarezerwowana dla żadnych elit. Ona nic nie kosztuje. To jak codzienna wizyta w operze lub teatrze na najpiękniejszym z możliwych spektakli zupełnie za darmo. W rolach głównych występują wschód słońca, wiatr i morze, mgła unosi kurtynę, a noc pełna gwiazd to najcudowniejszy z możliwych antraktów.
W oddali majaczyło już Świnoujście. Kapitan Borchardt skierował posłusznie swój dziób w kierunku domu. Bezan, grot, fok i sztaksle prężyły uparcie swoje muskuły. Ubrani w sztormiaki, czapki i rękawiczki żeglarze uwijali się na pokładzie. Już każdy zmęczony, ale uśmiechnięty wiedział, że może zawsze liczyć na kolegę z wachty. Statek wprowadza niesamowitą równość. Ludzie z całej Polski, w różnym wieku i różnych profesji są tak samo zaangażowani w obieranie ziemniaków jak w wybieranie lin. Pozycje społeczne, nawyki, przyzwyczajenia, hierarchie znane z lądu tu wszystko nie miało znaczenia. Prezeska firmy, szef kancelarii, dyrektor finansowy i nauczyciel ramię w ramię szorowali pokład, segregowali odpady, stawiali lub zrzucali wielkie żagle, a wieczorem gromadzili się w mesie, by pośpiewać szanty przy dźwiękach obowiązkowej gitary. Wszyscy byliśmy równi, każdy miał swoje zadanie, każdy był tak samo potrzebny i dawał z siebie wszystko, żeby zaimponować Kapitan Ani lub żeby oddać ciężką pracą należny statkowi szacunek.
Rejs dobiegał końca. Bosman Piotr, mechanik Mateusz rozmawiali na dziobie o swoich morskich sprawach, Kapitan Ania studiowała warunki podejścia do portu, mimo że przecież znała je na pamięć, Marzenka szykowała obiad, a w koi usypiało rytmiczne bujanie. Z sąsiednich kajut dobiegały wesołe rozmowy pełne wspomnień i nowych planów. Zaczynam myśleć podobnie. Na pewno wrócę na Kapitana Borchardta, może mnie jednak polubił.